Warszawska grupa medytacji chrześcijańskiej

50 lat po…

      (31.01 1915 – 10.12 1968)

 

Odkąd pamiętam, kiedy tylko po raz pierwszy sięgnąłem po książkę Thomasa Mertona zawsze towarzyszył mi on w czasie przezywania adwentu. A to dlatego, że po raz pierwszy po tę lekturę sięgnąłem właśnie w pewien adwentowy wieczór, nie pamiętam już czy był to rok 1997 czy 1998. Dla mnie Merton, od kiedy go odkryłem i pokochałem jawi się jako taki adwentowy prorok. Niby już spełniony po nawróceniu, po odnalezieniu Boga i swojego miejsca w życiu pustelniczym a jednak wciąż niespokojny, poszukujący i wyczekujący jeszcze głębszego spełnienia.

Dla Mertona adwent to świt, którego wyczekuje z nie do końca zrozumiałą tęsknotą w sercu, która jednak nie daje mu spokoju. Adwent to raczej czas cierpliwego oczekiwania niż działania.

Wczoraj dostałem od mojej znajomej maila, w którym pisze: „Grudzień to dla mnie taki miesiąc czuwania. Ja czuwam, żeby nie przegapić Najważniejszego. Drugiego człowieka, a w końcu i Boga, który przyjdzie w osobie maleńkiego Jezusa. A Ty czuwasz? Na co czekasz w tym czasie? Kogo lub co chcesz spotkać? Boga, drugiego człowieka a może siebie, bo z sobą czasem najtrudniej się spotkać w całym tym zagonionym świecie…?”

Pomyślałem, że to słowa doskonale wpisujące się w ducha Mertona i przeżywamy Adwent – czas oczekiwania. Chyba nic nie nauczyło mnie bardziej cierpliwości w czekaniu niż doświadczenie medytacji i zmaganie z przeciwnościami, jakie niesie życie.

Pozwolę sobie przywołać dziś słowa Mertona, które długo dla mnie samego były obce i niezrozumiałe:

Słyszę Cię, mówiącego do mnie: „Dam ci wszystko, czego pragniesz. Poprowadzę cię w samotność, poprowadzę cię drogą, której nie potrafisz absolutnie zrozumieć, bo chcę, żeby to była droga najkrótsza.

Wszystkie rzeczy wokoło ciebie uzbroją się przeciwko tobie, aby się wyrzec ciebie, aby cię ranić, aby ci sprawić ból, a przez to doprowadzić cię do osamotnienia.

Ich wrogość sprawi, że pozostaniesz wkrótce sam. Wyrzucą cię precz, opuszczą cię, odrzekną się ciebie i będziesz samotny. Wszystko, co cię dotknie, będzie cię palić i z bólu będziesz cofał twoją rękę, aż oddalisz się od wszystkich rzeczy stworzonych.

Wtedy znajdziesz się zupełnie sam.

Nie pytaj, kiedy ani gdzie, ani jak się to stanie. Czy na jakiejś górze, czy w więzieniu, czy na pustyni, czy w obozie koncentracyjnym, czy w szpitalu, czy też w Gethsemani.

To nie ma znaczenia.

Nie pytaj mnie więc, bo i tak ci nie odpowiem. Nie będziesz wiedział, dopóki się tam nie znajdziesz.

Zakosztujesz prawdziwej samotności mojej męki i mojego ubóstwa i poprowadzę cię na wyżyny mojej radości; umrzesz we Mnie i odnajdziesz wszystkie rzeczy w głębi Mojego Miłosierdzia, które stworzyło cię w tym celu i prowadziło cię z Prades na Bermudy, do St. Antonin, do Oakham, do Londynu, do Cambridge, do Rzymu, do New Yorku, do Columbii, do parafii Corpus Christi, do św. Bonawentury i do cysterskiego opactwa ubogich mnichów pracujących w Gethsemani: abyś mógł stać się bratem Boga i nauczyć się poznawać Chrystusa ludzi wypalonych płomieniem”.

Sit finis libri, non finis quaerendi (Niech będzie koniec książki, nie koniec szukania). [Siedmiopiętrowa góra]

Dopiero dziś, po pięćdziesięciu latach od śmierci ich autora i po pięćdziesięciu latach mojego życia są mi bliższe niż kiedykolwiek i nieco bardziej zrozumiałe.

Adwent nieustannie nam przypomina, że szukanie nie może się skończyć, choć w tym szukaniu bardziej chodzi o to, aby to Bogu dać się znaleźć na pokręconych ścieżkach naszego życia niż spróbować znaleźć Go o własnych siłach.

Słowa proroka Izajasza z wczorajszej niedzieli, że „drogi kręte staną się prostymi” oznaczają tak naprawdę, że to nie my prostujemy ścieżki naszego życia, nawracając się, ale że może się tak stać jedynie wtedy, gdy pozwolimy na to Bogu!

Niech grudzień będzie dla Ciebie takim czasem. Czuwania i spotkania. A w jaki sposób będziesz czuwać i kogo zechcesz spotkać, to już zależy od Ciebie. Masz moc czynienia wielkich rzeczy, pamiętaj o tym.