Warszawska grupa medytacji chrześcijańskiej

Bóg, który zanurza się w to, co ludzkie

Jezus przyszedł z Galilei nad Jordan do Jana, żeby przyjąć od niego chrzest. Lecz Jan powstrzymywał Go, mówiąc: «To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie?»

Jezus mu odpowiedział: «Ustąp teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe». Wtedy Mu ustąpił.

A gdy Jezus został ochrzczony, natychmiast wyszedł z wody. A oto otworzyły się nad Nim niebiosa i ujrzał ducha Bożego zstępującego jak gołębica i przychodzącego nad Niego. A oto głos z nieba mówił: «Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie». (Mt 3, 13-17)

Jan Chrzciciel nie był pewny tego, w jaki sposób przyjdzie Mesjasz. W Ewangelii według św. Łukasza Jan zapowiada Mesjasza w kontekście sądu, podczas którego ludzie zostaną potępieni za swoje grzechy, o ile się nie nawrócą.

Jednak człowiek, którego spotyka Jan nad brzegiem Jordanu, nie wygląda na okrutnego sędziego. Wiara Jana podpowiada mu, że stoi przed nim Pan, mimo że nie widzi cudów, nie ma żadnego ognia z nieba, nie ma surowego sądu, a jedynie znak gołębicy. Choć wiara Jana zapewne do końca pozostanie zmaganiem, bo kiedy będzie już w więzieniu, za pośrednictwem posłańca zapyta Jezusa:

Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? (Mt 11, 3).

Obraz Boga, który nosimy w sobie, może się wiązać głównie z przekonaniem o Jego władzy, strachem czy sądem. Jednak nie jest to sposób, w jaki Bóg chce się nam objawić.

Kiedy spoglądamy na Dzieciątko Jezus leżące w żłobie, jest dla nas jasne, że Bóg przyszedł do nas jako ktoś delikatny, bezbronny, ktoś, kto jest od nas zależny i kogo nie powinniśmy się bać. Owszem mówimy o bojaźni Bożej, co może trochę niefortunnie sugerować postawę lęku, ale bojaźń Boża jest bardziej wyrazem szacunku i czci niż przerażenia potęgą Boga. Bóg przychodzi na świat jako niemowlę, byśmy w naszej słabości nie czuli strachu, abyśmy nie bali się do Niego zbliżyć.

We wcieleniu Chrystus bierze na siebie to, co ludzkie, ale także pokazuje nam, kim naprawdę jesteśmy. Być może powodem, dla którego trudno nam zaakceptować pokorę, słabość i bezbronność Boga, jest to, że musielibyśmy uznać, że i my jesteśmy słabi i bezradni i że te cechy są wpisane w nasze życie nawet gdy lubimy udawać, że jest inaczej. Jezus przychodzi do nas jako dziecko i prosi nas, byśmy Go w taki dziecięcy sposób przyjęli w naszych sercach.

Dzisiaj istnieje dość powszechne przekonanie, że ważne rzeczy dzieją się w świetle fleszy i przed obiektywami kamer. Istnieje to, co zostało wystarczająco mocno nagłośnione. Tylko wtedy jest szansa na sukces.

W Piśmie Świętym najważniejsze sprawy dzieją się po cichu, bez rozgłosu.

Ci, którzy przychodzili przyjąć chrzest nawrócenia od Jana Chrzciciela, zostawiali w wodach Jordanu swój ciężar, grzech, niemoce i słabości. I nie dziwi, że robili to po cichu, bo czym tu się chwalić?

Również Jezus w ciszy zanurza się w wodach Jordanu i bierze na siebie to, co inni tam zostawiali. Dokonuje się milcząca wymiana. Bóg Człowiek oczyszcza wodę i pokazuje, że przyszedł, aby się ze mną utożsamić. Daje to, co Boskie i czyste, a zabiera to, co moje i brudne.

Ojcowie Kościoła widzieli w tym wydarzeniu analogię z potopem. Tak jak wówczas świat został oczyszczony ze swych nieczystości przez wodę, a gołębica przyniosła do Arki Noego gałązkę oliwną, zwiastując pokój na ziemi, tak teraz Duch Święty zstępuje w postaci gołębicy, aby ogłosić światu odpuszczenie grzechów i Boże miłosierdzie. Dlatego Jan Damasceński pisze: „Tam gałązka oliwnego drzewa, tutaj miłosierdzie naszego Boga”.

Po co to wydarzenie? Żebym widział i wierzył, że Bóg wchodzi w moje doświadczenia, że niczego nie unika, nie krzyczy i nie podnosi głosu, nie gasi tlącego się knota, nie łamie nadłamanej gałązki, ale przynosi pokój, nadzieję i światło.

Istnieją takie słowa, które wypowiedziane nawet szeptem brzmią potężniej niż najsilniejszy grzmot. To słowa miłości, mające większą moc niż najmądrzejsze rady i najsłuszniejsze strofowania.

Dlatego, kiedy nad Jezusem rozlega się głos: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie”, możemy poczuć się spokojni, bo przecież Jezus to nasz brat. W tym jednym zdaniu zawarta jest odpowiedź na wielkie pragnienie każdego serca – być umiłowanym i mieć pewność, że jest Ktoś, kto znajduje w nas upodobanie.

Przy okazji każdego chrztu Bóg wypowiada nad każdą i każdym z nas te właśnie słowa. A to wszystko zmienia.

Dwukrotnie dane  życiu stałem nad brzegiem Jordanu, w miejscu, w którym Chrystus miał przyjąć chrzest od ostatniego z proroków Starego Testamentu. Jordan jest przeciętną rzeką – jak tysiące innych rzek, potrafi groźnie wylać, lecz zwykle toczy swe wody spokojnie i bez hałasu. Kraj, przez który płynie, jest zwyczajnym krajem – to soczewka Biblii każe nam patrzeć na niego jak na centrum świata. Nic więc dziwnego, że Bóg, który wykracza poza wszelkie najbardziej wyszukane ludzkie przymiotniki, unika cywilizacji „NAJ”. On szuka miejsc zwyczajnych i wchodzi w codzienność, nie potrzebuje blasku złota, odcienie szarości zupełnie Mu wystarczą. Nie żąda też od nas niczego wyjątkowego. Nawet słowa Apokalipsy, które ganią letniość (Ap 3, 15), nie każą nam być najgorętszymi lub najzimniejszymi – wystarczy, jeśli będziemy gorący lub zimni. Babcia jednej z moich znajomych na pytanie, dlaczego się zdecydowała w czasie wojny ukrywać żydowskich sąsiadów, odpowiedziała: „To było normalne”.

Bo dla tego, kto kieruje się miłością dobro jest takie normalne i zwyczajne.

Jeśli chcesz spotkać Boga, szukaj tego, co zwykłe, normalne. W tym, co epikurejsko-stoicka filozofia z upodobaniem nazywała „złotym umiarkowaniem” – tam najłatwiej Go odnaleźć.