Warszawska grupa medytacji chrześcijańskiej

Medytacja jest jak wpatrywanie się w słońce

Dzisiaj w trochę lżejszym tonie, żeby dać odetchnąć czytelnikom mojego bloga a także i sobie, gdyż moją słabą strona jest to, że jak zaczynam już pisać jakiś tekst to nie potrafię odejść od niego, dopóki nie skończę, nawet kosztem zawalonej nocy. Tak mam już od dzieciństwa i pewnie próżno byłoby wypatrywać w tym względzie zmiany. Nawet bowiem, gdy pisząc jakiś większy tekst położę się spać to i tak przewracam się z boku na bok, bo ciągle przychodzą mi do głowy jakieś nowe pomysły, w które warto by go uzupełnić i dopóki nie wstanę i ich nie zanotuje to i tak nie zasnę. No cóż, ten typ tak ma i trzeba to zaakceptować jako część całości, choć przyznam, że bywa to męczące. Psychologowie powiadają, że to cecha charakterologiczna pasjonatów, do których ponoć wedle koncepcji Le Senne’a należę (zakładając że jest prawdziwa, ale kiedy ją wkuwałem na studiach do egzaminu wydawała się trzymać normy naukowości).



Ale ad rem, bo znowu popłynę w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku.
Właśnie przeżywamy w Kościele Tydzień Misyjny. Tak prawdę mówiąc, to dobiega on już końca,ale na końcówkę się załapałem chcąc podzielić się pewną duchową refleksją, która przyszła mi do głowy wczoraj przed Najświętszym Sakramentem (czyli w najlepszym możliwym miejscu, z którego można ja przywołać na tym blogu). 
Zawsze chciałem wyjechać na misje. Przynajmniej na trochę, o czym wiedzą ci, którzy znają mnie dłużej i lepiej. Nawet podejmowałem już pewne starania, choć wcale nie jest to takie łatwe jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. Nie znaczy oczywiście, że dalej nie chcę, ale podchodzę do tego już teraz dużo pokorniej i gotów jestem zaakceptować to, co życie przyniesie. Jeśli Pan Bóg uzna, że to droga dobra dla mnie to się uda a jeśli nie, to będę się starał robić najlepiej jak potrafię to co robię tu, gdzie jestem. Fakt faktem Europa coraz bardziej przypomina teren misyjny i w najbliższym czasie nie wydaje mi się, aby miało się to zmienić. Ostatnio mój przyjaciel, misjonarz pracujący w Ghanie powiedział, że tamtejszy kościół lokalny jest gotowy przysłać misjonarzy do Europy, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. To jest znak czasów. Tak niedawno to Europa wysyłała misjonarzy na Czarny Ląd a dzisiaj przychodzi czas, że sama będzie musiała korzystać z owoców swojego misyjnego zasiewu. Zresztą w naszej diecezji mamy już dwóch czarnoskórych kolegów kapłanów:-)
Niemniej Pan Bóg pobłogosławił mi tym, że mam wielu serdecznych przyjaciół wśród misjonarzy i misjonarek, z czego czerpie niezmienną radość tym bardziej im dane mi jest śledzić (dzisiaj za pomocą Internetu jest to możliwe niemal nieustannie) ich życie i pracę.

I właśnie wczoraj, gdy siedziałem sobie przed Najświętszym Sakramentem przypomniała mi się pewna historia opowiadana przez moją znajoma misjonarkę ze zgromadzenia Służebnic Ducha Świętego – siostrę Dolores, która pracuje w Afryce od 1993 roku. Obecnie działa aktywnie na terenie Angoli.


Jak powiada to także niesamowite miejsce zderzenia różnych kultur (i bynajmniej nie chodzi jej o kulturę afrykańską), gdyż w tej samej placówce wraz z nią pracują także siostry z Indii, Indonezji, Argentyny czy RPA wyrosłe z mentalności jakże innej niż nasza. A zatem jak powiada – misje to ciągle uczenie się siebie i uczenie się przekraczania granic.  Jeśli ktoś mówi, że zna samego siebie, niech przyjedzie do Afryki na misje a ta szybko przekona go, jak bardzo się mylił.
Wspomniana przeze mnie historia, którą pragnę tutaj przywołać jest tylko jedna z wielu, które opowiada Dolores za każdym razem gdy przyjeżdża lub gdy można z nią pogadać np. przez Skype.


Tę powtarzam dlatego, że mnie urzekła i tak bardzo skojarzyła mi się z doświadczeniem medytacji a ponad to pokazuje jak wiele można się uczyć od innych – prostych wydawać by się mogło ludzi.
Rzecz dzieje się w RPA, w malej miejscowości. Siostra czekała na przyjaciół którzy poszli po zakupy. Doskwierający upał sprawił, że poczuła się zmęczona. I kiedy tak rozglądała się, szukając miejsca, gdzie można by usiąść, podbiegł do niej pewien nieduży chłopiec i podał jej wiadro, które odwrócone do góry nogami stanowiło by miejsce do siedzenia. 
– Odpocznij trochę – powiedział do niej. A kiedy ona mile zaskoczona tym gestem usiadła na jego wiadrze on stojąc przy niej i spoglądając na nią uważnie zapytał:
– Czy ty jesteś zakonnicą?
– Tak – odpowiedziała siostra.
– Oooo, to dobrze. To ufam, że nie zabierzesz mi mojego wiadra, bo właśnie je sobie kupiłem.
Kiedy siostra uśmiechnęła się na te słowa, zapewniając go o tym, że nie zabierze jego wiadra, chociaż bardzo jej się podoba, malec zwrócił się do niej bardziej ze stwierdzeniem niż z pytaniem:
– Twój zawód to modlitwa!?
I nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej:
– Moja mama powiedziała mi, że zakonnice zawodowo się modlą. Mój dziadek też się modlił zawodowo. Był szamanem. Wstawał rano i patrzył w stronę słońca, zamykał oczy i nic nie mówił. Tylko prosił, żeby mu nie przeszkadzać, bo widział wtedy Boga. Nauczył mnie, że kiedy chcę rozmawiać z Bogiem, mam [patrzeć w stronę słońca, bo on tam jest i czeka na mnie. Kiedy dziadek umarł, mama mówiła, że poszedł w stronę słońca. Codziennie rano moja mama robi to samo, patrzy w stronę słońca i mówi, że rozmawia z Bogiem i z dziadkiem. Dlatego chce być sama, by usłyszeć ich głosy. A Ty widzisz Boga, kiedy patrzysz w stronę słońca? – zapytał.
– Nie zawsze – odpowiedziała siostra.
– Musisz to robić każdego dnia, regularnie i nigdy się nie zniechęcać. Tak mówił dziadek. Wtedy zobaczysz Boga – powiedział chłopiec.

Urzekła mnie ta historia, kiedy ją usłyszałem. Pomyślałem sobie wtedy, że jest to jedna z najlepszych nauk o medytacji. Bo czyż medytacja nie jest ciągłym patrzeniem w stronę Słońca, którym jest dla nas chrześcijan Chrystus. 
A kiedy będziemy wpatrywać się w Niego każdego dnia, regularnie i nigdy się nie zniechęcimy, wtedy dane nam będzie zobaczyć Boga…