Warszawska grupa medytacji chrześcijańskiej

Notatki z dwóch pustelni

Właśnie odłożyłem książkę Michaela O’Briena, którą dostałem w prezencie i którą czytam o znamiennym tytule „Ojciec Eliasz i czas apokalipsy”.  Bardzo polecam, tym bardziej, że to książka na czasie nie tylko ze względu na koniec roku liturgicznego i często towarzyszącą nam w tym okresie Apokalipsę św. Jana (skądinąd niezwykłą księgę biblijną), ale także ze względu na jej treść. Otóż traktuje ona o przygodach pewnego Żyda – tytułowego bohatera, człowieka o niezwykłej historii (przeżył m. in. Holokaust, był jednym z ważniejszych polityków izraelskich), który po latach błyskotliwej kariery przeżywa głębokie nawrócenie, w konsekwencji którego puka do bram karmelitańskiego klasztoru na górze Karmel, gdzie pragnie spędzić resztę swojego życia. Niestety klasztorne mury nie są w stanie uchronić go przed wyzwaniem jakie raz jeszcze postawi mi życie. Papież prosi go o udział w szczególnej misji, której owoce mogą okazać się ważne zarówno dla Kościoła jak i świata. Jego misja ratowania świata i Kościoła powiedzie go poprzez kraje Europy i Bliskiego Wschodu, stawiając na jego drodze wielu niezwykłych ludzi – polityków, świętych, grzeszników, mistyków i zdrajców. Każde z tych spotkań przynosi nieoczekiwane zwroty akcji, którą śledzi się z niezwykłym napięciem. To niezwykła i pasjonująca lektura (nie jedyna zresztą tego kanadyjskiego pisarza i malarza ikon, człowieka o niezwykłym darze głębokiego wglądu w ludzka duszę), która jest zarówno znakomitą powieścią jak i wyznaniem wiary i świadectwem. Książka, która tchnie niezwykłym kunsztem pisarskim autora jak również jego rzetelnością i prawością.

Jak wspomniałem jednak odłożyłem ją na rzecz innej lektury, której poświęciłem dzisiejsze popołudnie. To także duchowa lektura, choć innego kalibru i jednocześnie zapowiedź. Mam na myśli mała książeczkę Michała Płoskiego „Notatki z pustelni”, do której wróciłem po kilku latach i muszę przyznać, że jej lektura wzbudziła nowe odczucia, inne niż te, które towarzyszyły pierwszej lekturze. To niezwykłe, że pozornie znany tekst można odczytać po jakimś czasie w zupełnie innym świetle.

Między innymi – jak wspomniałem – lektura ta stała się dla mnie zapowiedzią. Czymś w rodzaju przystawki, która jednak nie tylko nie zaspokaja głodu, lecz go pogłębia.  Od początku skojarzyła mi się z inną ulubioną moja książką, będąca także poniekąd zapiskami z pustelni (innej i innego autora), niosącą w sobie tyle podobnych duchowych doświadczeń. To wręcz niezwykłe, że czytając dwie różne książki, dwóch rożnych autorów, oddalonych od siebie czasem, tysiącami kilometrów i stylem życia znajduje się w ich doświadczeniu duchowym, spoglądaniu na otaczająca rzeczywistość czy nawet literaturę tyle podobieństw, że ma się niekiedy wrażenie duchowego déjà vu. Każdy, kto mnie zna łatwo domyśli się, że mam na myśli sławną pustelnię położoną wśród lasów Kentucky na terenie klasztoru trapistów Gethsemani i jednego z niezwykłych pustelników, który z zacisza swojej pustelni podbił serca milionów czytelników na całym świecie – Thomasa Mertona.

I znowu dane było mi przy lekturze tej małej książeczki Michała Płoskiego – polskiego pustelnika (lub jak czasem sam siebie określa półpustelnika) odczuć mocniejsze bicie serca, które co roku wraca o tej samej porze roku. Od dwudziestu blisko lat bowiem każdy mój adwent zaczynam zawsze z Thomasem Mertonem. To jego zapraszam by przez kolejne cztery tygodnie tego niezwykłego czasu przygotowania do Bożego Narodzenia był moim duchowym towarzyszem i nauczycielem. I nie inaczej będzie także w tym roku, jak Bóg pozwoli mi dożyć. Przygotowana lektura napisana ręką tego niezwykłego mnicha, któremu sam tak wiele zawdzięczam już czeka na półce, po to bym sięgając po nią w pierwszą niedzielę adwentu mógł z tym samym niezwykły i nieopisanym poruszeniem serca rozpocząć najbardziej lubiany przeze mnie okres liturgiczny. Adwent – czas radości, nadziei, oczekiwania i jednocześnie spełnienie, które się w nich po części zawiera. To po części nauka oczekiwania na rzeczy ostateczne.

„Wyrocznia Balaama, syna Beora;

wyrocznia męża, który wzrok ma przenikliwy;

wyrocznia tego, który słyszy słowa Boże,

który ogląda widzenie Wszechmocnego,

a w wiedzy Najwyższego ma udział,

który pada, a oczy mu się otwierają.

Widzę go, lecz jeszcze nie teraz,

dostrzegam go, ale nie z bliska:

wschodzi Gwiazda z Jakuba,

a z Izraela podnosi się berło.”  [Lb 24, 15-17]

Ktoś pomyśli, że jestem wariat! Ale taki już jestem i bardzo przywiązuję się do autorów, którzy na mojej ścieżce duchowego życia i powołania odegrali niezwykłą rolę. A przyznać muszę, że nie było by piszącego te słowa tu, gdzie jestem i zapewne nie było by także tego bloga, doświadczenia medytacji, jak i wielu innych rzeczy, gdyby właśnie nie ten niezwykły mnich. I choć nie dane mi było poznać go osobiście, gdyż zmarł zaledwie 73 dni po moim urodzeniu, to po latach przeglądania się w jego książkach, konferencjach, poezji niczym w lustrze traktuje go jako bliskiego znajomego, przyjaciela a jednocześnie wielki dar od Pana Boga, jakim zresztą był i jest dla wielu znanych i nieznanych mi ludzi. To człowiek, który budził zawsze wielki szacunek nawet u tych, którzy nie zawsze zgadzali się z jego poglądami. U wielu wywoływał wręcz zakłopotanie. Zresztą i dzisiaj takich spotykam. Nie mniej to, co w nim uderza, to fakt, że nawet gdy wydawać się mogło, że balansował na granicy ortodoksji – zwłaszcza tej z lat sześćdziesiątych – pozostawał zawsze wiernym i lojalnym synem Kościoła. Zagłębiając się w dziesiątki lektur z rożnych dziedzin, podejmując wielu ludzi w swojej pustelni a z jeszcze większa rzeszą korespondując nigdy nie poszukiwał wewnętrznej ucieczki od „tu i teraz”. Pomimo zamknięcia za murami jednego z zakonów o najsurowszej regule żył problemami świata i ludzi, wielu z nich szczególnie mu bliskich przez ich doświadczenia, choć osobiście nie dane było mu ich nigdy spotkać. Wszystko to służyło jednak jednemu celowi – odbywaniu wewnętrznej podróży. Nie ma wątpliwości, że nierzadko głosił intrygujące opinie podobnie jak intrygujące było cale jego życie z jego nieustannymi poszukiwaniami. Jak nierzadko piszą jego biografowie – jego życie to materiał na długi i pasjonujący serial. A jednak wszyscy oni – czy to piszący o nim z perspektywy wieloletniej znajomości i przyjaźni jak J. Forest czy B.  Pennington, jak i autorzy piszący o nim z większego dystansu jak M. Mott, M. Furlong czy H. Nouwen – dzielą to samo przeczucie, że wszystkie niezwykłe życiowe „zakręty”, jakich doświadczał, nie stanowią w nim tego, co warte największej uwagi. To bowiem, co w życiu Mertona zasługuje na największą uwagę to widoczne w jego duchowej podroży napięcie pomiędzy nieustannym poszukiwaniem i błądzeniem a wytrwałą wiernością – napięcie, którego siłę wyznaczało pragnienie prawdziwej wolności.

A wracając do tego od czego zacząłem muszę przyznać, że dla mnie Merton jest niczym współczesny Eliasz. Ktoś, kto usłyszał głos Boga w lekkim powiewie, choć wcześniej sam również doświadczył czym jest życie w pośpiechu, które charakteryzuje współczesny świat szukający coraz to nowych wyzwań, którymi skutecznie zagłusza subtelny i pokorny głos Boga. Merton jest nie tylko apologetą, ale jest przede wszystkim światkiem tego, że aby usłyszeć Boga mówiącego do nas trzeba się zatrzymać, trzeba mieć odwagę uciec od zgiełku świata i zatrzymać się w obecności Boga, który wprawdzie przemierza ten świat, ale nigdy się nie narzuca i dlatego tak łatwo Go przeoczyć. Dla mnie Merton jest tym, który uczy jak się zatrzymać i jak uczyć się adorować Boga i zachwycać Jego dziełami w codzienności. Jest nauczycielem tego jak odkrywać Boga, który mieszka między nami. Jest tym, który swoim życiem przypomina każdemu z nas że: właśnie po to tu jesteś, po to się narodziłeś, aby spotkać Bóg.  I tylko w dążeniu i doświadczeniu tego spotkania twoje życie ukazuje swój głęboki sens.