Warszawska grupa medytacji chrześcijańskiej

Pielgrzym

Tak sobie pielgrzymuję przez życie, co chwila zatrzymując się, żeby pozachwycać się światem.
Myślę sobie, że im bardziej człowiek żyje wdzięcznością, tym ma bardziej optymistyczne spojrzenie na rzeczywistość. A jest za co dziękować!!!
Na przykład wczoraj przeżyłem uroczy wieczór. I to nie tylko ze względu na medytację… Niektórzy wiedzą dlaczego. Dla innych niech pozostanie to tajemnicą. Ostatnio moi studenci stwierdzili, że jestem tajemniczy, więc muszę spróbować dorosnąć do tej opinii.
„Jestem, zaprawdę, jeno wędrowcem, pielgrzymem na tej ziemi! Czyż wy jesteście czymś więcej?”
Johann Wolfgang von Goethe, Cierpienia młodego Wertera
Szukanie jest życiem ludzkim. Ono wypływa z kondycji ludzkiego istnienia, które jest istnieniem niespełnionym, zaczętym, uwolnionym ku wypełnieniu, które nie zadowala się jednak niczym, co jest w tym świecie. Czego szukamy? – na początku, u progu życia, gdy je sami planujemy, bo wtedy to jeszcze my planujemy, nie biorąc pod uwagę planu Boga najczęściej jest to miłość, bezpieczeństwo, samorealizacja, sukces, bogactwo, przyjemność, radość, wszystko co składa się na rozumiane po ludzku szczęście. Potem jednak przychodzi kolejny etap – kiedy nic nie wychodzi z tych planów, albo kiedy to co było szczęściem, które zdobyliśmy – tracimy. Wtedy pojawia się poszukiwanie zrozumienia, pocieszenia, sensu, przemienienia tych doświadczeń. Niektórzy pozostają na tym etapie rzucając się we wszystko, aby tylko odzyskać to, co utracili lub wchodzą w kolejne imitacje. Inni przechodzą na trzeci etap, na którym w wyniku poprzedniego człowiek odkrywa istnienie Boga i zaczyna się innego rodzaju poszukiwanie – zrozumienia życia i siebie w Jego perspektywie, a potem życia zgodnego z tą perspektywą i w końcu relacji z Nim samym, by przekroczyć granice nie tylko swego dotychczasowego kształtu życia, ale nawet śmierci. W tym miejscu dopiero zaczyna się spełnienie właściwej obietnicy Jezusa: życia zmartwychwstałego. Jest ono tak ogromne, że ten świat nie jest w stanie go pomieścić, ani nawet sobie wyobrazić, a z trudnością je wyraża nawet słowami najświętszymi.
Jezus nie zaczął od obdarowania uczniów Duchem Świętym, tylko od powołania, rozmów, wydarzeń, przeżyć, które miały za cel doprowadzenie uczniów do takiego formatu, który pozwolił im przyjąć w końcu Ducha Świętego i żyć w odnowionej naturze człowieka. Mówił, dużo mówił! Nauczał. Słowa Jezusa rozpychały wnętrza uczniów, poszerzały ich serca do granic wytrzymałości, egzorcyzmowały ich z egoizmu i demonicznych reliktów, inicjowały wzrost i dawały śmiałe poznanie ludzkiej bezsilności i pychy. Ale Jego nauka wyciągała także z uczniów pragnienie Boga i dopiero w to pragnienie oddawał im swoją miłość, która czyniła ich życie spełnionym, nie – pustym. Słuchając Go wydobywali na powierzchnie swej świadomości swoje najgłębsze pragnienia, a także uczyli się interpretować w Jego mądrości swoje istnienie i jego sens odkrywać. W pierwszym, więc etapie, był dla nich wychowawcą: Nauczycielem. Zacznijmy od tego w ogóle, co to znaczy wychowywać?
Amadeo Cencini tłumaczy to pojęcie jako wydobywanie z kogoś tego wszystkiego, co nieświadome, bowiem słowo educere: wychowywać, tłumaczy się przecież jako wydobywanie, wyciąganie. „Wydobywać prawdę z kogoś, to jest pierwsza posługa. Jest to autentyczny czyn miłosierdzia: pomóc człowiekowi odkryć własną prawdę, to znaczy odkryć, kim on jest(…)
I rzeczywiście, w ewangelii Św. Jana, Jezus często pyta swoich uczniów, zadaje im pytania, które zmuszały do uświadomienia sobie prawd, które ich zaskakiwały i prowokowały przemiany. Ludzie nie chcą znać prawdy o sobie, ani kogoś, kto jest zbyt prawdziwy choćby tylko w stosunku do siebie samego. Trzeba pamiętać, że nie chcieć znać prawdy o sobie, to utrudnić sobie  szansę na poznanie Tego, który jest PRAWDĄ! Zachodzi tu istotna korelacja: im lepiej poznajesz Jezusa, tym obficiej jawi ci się prawda o tobie samym i na odwrót: im bardziej siebie przed Nim odsłaniasz, tym obficiej objawia Ci się Jezus! Miejscem na takie wzajemne poznawanie jest na pewno spotkanie z Biblią w rozmyślaniu, w medytacji, w wspólnotowym dzieleniu, w lectio divina, ale też eucharystia, albo adoracja czy wreszcie szczera spowiedź. Modlitwa zdejmuje z nas zasłony lęku, jak delikatny lekarz zdejmuje opatrunek z rany.
Chyba żadna ewangelia nie poświęca tak dużo miejsca rozmowom, jakie Jezus przeprowadzał z uczniami, jak ewangelia Jana. Wychowywanie pytaniami prowokuje do poszukiwania własnych odpowiedzi, a te nie tylko pozwalają wejrzeć w głębinę własnego ducha, ale też stają się siłą do podejmowania nowych działań. Jezus nie zawsze objawiał, ogłaszał, proklamował, wcale nierzadko pytał i zmuszał do samodzielnego szukania, do tego, by człowiek objawił swoje wnętrze Jemu, bez lęku przed odrzuceniem czy potępieniem.
Oczyszczał serca swych wybrańców, nie wzbudzając tumanów kurzu, aby je przygotować na zamieszkanie Ducha Świętego. Choć niektóre jego interwencje przypominały te, której dokonał w świątyni jerozolimskiej, gdzie powywracał stoły. Tak się dzieje tylko wtedy, gdy naszą nadzieje pokładamy w zielonym bożku, na którym jest napisane IN GOD WE TRUST! Jego stanowczość nie przekreślała łagodności, nie wałczył na argumenty, tylko wewnętrzną walkę człowieka uspokajał argumentami. Nie gorszył się, tylko wyjaśniał, przekonywał, bez wymuszania postaw. Wielu ludzi nie dlatego żyje w braku prawdy o sobie, bo chcą być zakłamani, tylko dlatego, bo pewne prawdy są dla nich za trudne, za ciężkie, nie wyjaśnione przez nikogo. Żeby mieć prawo do wyjaśniania komuś mroków, trzeba być światłością, albo przynajmniej lampką oliwną. Nikt z ludzi nie ma prawa do brutalnego demaskowania czyichś prawd, nawet jeśli istnieje słuszne przypuszczenie, że ktoś żyje w iluzji. Kiedy ktoś żyje przez długie lata w jaskini, to nagłe wyprowadzenie go na światło, może go oślepić. Potrzeba stopniowego wyprowadzenia. W tym Jezus był naprawdę mistrzem, nauczycielem. Trzeba w tym miejscu wyłowić na jaw pewien paradoks, jeden z licznych, jakie istnieją w chrześcijaństwie. Im bardziej szukam wzoru w Chrystusie, tym bardziej mam obowiązek a jednocześnie dyspozycję sam stawać się wzorem dla innych.
Jezus nie chciał mieć uczniów, którzy nie wiedzą, o co im chodzi w życiu, nie wiedzą, co ukrywają w sobie i po co żyją. Nie lubimy się zastanawiać głębiej, wolimy żyć płytko, powierzchownie, zjeść, wyspać się, pośmiać się, zaliczyć egzaminy, nacieszyć się przygodowym filmem, wypełnić obowiązki, itd. Kiedy dowcipkujemy, jesteśmy ożywieni, kiedy plotkujemy, nie chce nam się spać, ale wystarczy poświęcić piętnaście minut na czytanie Biblii, albo zaryzykować duchową rozmowę z kimkolwiek, i nagle odczuwamy opór albo senność. Irytujemy się, kiedy zmuszeni jesteśmy odpowiadać na trudne pytania, zdobyć się na jakąś trudną decyzję, określić się, zastanowić się, zanim coś się powie, w ogóle myśleć, rozmyślać a nie kalkulować, rozmawiać a nie gadać, działać z rozmysłem, a nie działać mechanicznie. Jeszcze większa złość wydobywa się z nas, gdy ktoś nam uświadamia prawdy, których wcale byśmy nie chcieli sobie uświadomić: na przykład, gdy ktoś znienacka ujawnia naszą chciwość, albo, kiedy czyjeś pytanie wydobywa z nas dumę, zazdrość, pożądanie, nieuczciwość, kłamstwo…wtedy potrafimy nawet wybuchnąć złością. To jest bardzo  trudne. Jeszcze niebezpieczniejsze jest, gdy ktoś obnaża nasz wstyd, albo zranienie. Po czymś takim można się nie poskładać. Nie o to chodziło Jezusowi, by wszystkim wytknąć kłamstwa i uświadomić zapomniane rany. Był nauczycielem, ale też wspierającym lekarzem ludzkich serc, ciał, dusz i umysłów. Zaczynał od delikatnych pytań, ale jakże fundamentalnych. Rozmowa z Nim jest zawsze aktualna. Biblia zawsze mówi tym samym głosem, którym przemawiał Jezus. Możesz zawsze z Nim rozmawiać, jeśli tylko chcesz poznać o sobie prawdę. Poznać prawdę o sobie, to przygotować się bezpośrednio na intronizacje Prawdy o miłosierdziu Jezusa. Kiedy więc zasiądziesz przed bramami Biblii, na pewno już po kilku minutach zaczniesz odczuwać opór, który będzie ci się wydawał nudą, ale to jest po prostu lęk przed głębią, niepokój ryzyka poznania siebie i Jego. Strach przed pojawieniem się relacji z samym Jezusem. Szukasz Jezusa, ale najpierw musisz znaleźć siebie. Tym bardziej, że zapewne męczy Cię ciągłe UDAWANIE KOGOŚ I NIEUSTANNE UCIEKANIE PRZED SOBĄ.
 
Myślę sobie czasem z przerażeniem: Jak w świetle tego, co powiedziano wyżej być dzisiaj naprawdę dobrym nauczycielem i wychowawcą? I pierwsze, co nasuwa mi się na myśl, to właśnie pielgrzymowanie. Być dobrym wychowawcą (czy to w szkole, czy w Kościele, czy w życiu duchowym) to pielgrzymować wraz z innymi, u ich boku. Nie udając kogoś lepszego, nie wysuwając się na czoło, ale być obok człowieka, wsłuchując się w niego i wpatrując w jego twarz. To właśnie dzięki temu wsłuchaniu można najlepiej usłyszeć to, co dźwięczy mu w sercu, również jego niepewności czy lęki, których boi się wypowiedzieć lub uświadomić sobie. To dzięki temu zapatrzeniu w niego można zobaczyć w jego twarzy twarz Dziecka Bożego. Być dobrym wychowawcą, to być pielgrzymem, który nie ucieka od innych, który nie boi się człowieka i konfrontacji z prawdą, którą on nosi w sobie. Nawet tą najbardziej bolesną. Ona bowiem ułatwia niejednokrotnie konfrontację z prawdą, którą nosimy w sobie i sprawia, że idąc obok siebie przez życie, jednocześnie idąc razem, stajemy się nawzajem dla siebie wychowawcami i nauczycielami prawdy. Bóg tak uporządkował sprawy, że żaden człowiek nie jest całkowicie niezależny od swoich współbliźnich. On związał razem członków swojej ludzkiej rodziny więzami wzajemnej zależności. I chociaż każdy człowiek ma swój własny ciężar do niesienia, niech nie zapomina też o słowach: Jedni drugich brzemiona noście, a tak wypełnicie zakon Chrystusowy (Gal. 6,2). Ważne jednak, aby w tym wspólnym pielgrzymowaniu być sobą i nie udawać.

Doświadczenie medytacji jest jednym z najbardziej cennych doświadczeń, uczących pielgrzymowania z drugim człowiekiem. Uczy obecności, otwartości, uwagi a jednocześnie zamyka usta przypominając nam o tym, że wcale nie zawsze najważniejsze jest to, co mówimy, ale to, że jesteśmy.