Warszawska grupa medytacji chrześcijańskiej

Prymicja – medytacja o kapłaństwie

Dzisiaj dane mi było uczestniczyć w Mszy prymicyjnej jednego z moich wychowanków z Seminarium a zarazem przyjaciela Zbyszka Sawiaka w par. Przemienienia Pańskiego w Grodzisku Mazowieckim.
Jak każda prymicja tak i ta była niezwykłym przeżyciem. Z tej racji może dobrze byłoby podzielić się kilkoma myślami o kapłaństwie…
Kapłaństwo – wyjątkowe powołanie… Nie oznacza to pomniejszenia wszystkich
innych ludzkich powołań, gdyż każde zachowuje swą niepowtarzalność. Chodzi raczej o
podkreślenie tego, że ksiądz otrzymał od Chrystusa sakramentalne upoważnienie do
przedstawiania wiernym Słowa Boga, które stało się Ciałem tak, aby łatwo można było
spostrzec, że to nie on sam tym Słowem dysponuje. Z opisanym faktem wiąże się coś
naprawdę ważnego…
Otóż, wszyscy tworzymy Kościół, którego istotę św. Paweł zawarł w przejmującej
metaforze ciała Chrystusa. Oznacza to, że Chrystus jest obecny w Kościele nie w pewien
symboliczny czy wirtualny sposób, lecz realnie, jako żywa Osoba. Dlatego – tak dobitnie
powiedział jeden z teologów – Kościół ma nad każdym z nas swego rodzaju przewagę, stoi
przed nami jako pierwszy. Nie chodzi tutaj o jakąś władzę czy określone formy zewnętrznego
nacisku. Mam na myśli to, że przez sakramenty i słowo Kościół nas uczy i wspiera w
chrześcijańskim życiu, w takim stopniu, w jakim jesteśmy gotowi te dary przyjmować. Jest
więc – jak łatwo zauważyć – nieuchronnie hierarchiczny, a nawet ekskluzywny, ponieważ
niektórych swoich członków uważa za bardziej wykształconych lub duchowo
zaawansowanych.
Co prawda, wszyscy jesteśmy zjednoczeni w Chrystusie, lecz wspomniana przeze
mnie metafora organizmu pozwala na stopniowalne zróżnicowanie funkcji. Zatem chcąc być
księdzem szczęśliwym, trzeba odnaleźć swoje miejsce w Kościele, swoje małe powołanie w
zasadniczym powołaniu do kapłaństwa i nigdy nie przeżywać druzgocącego niepokoju z tego
powodu, że ktoś inny zyskał w Kościele znaczniejszą godność czy bardziej eksponowane
miejsce.
Ale jak usłyszeć głos Boga? Samo pytanie wydaje się jako źle postawione.
Ewentualnego głosu Boga nie sposób przecież po ludzku usłyszeć, jak nawoływań ojca czy
przestróg matki. On „działa” na całego człowieka, pobudza do najbardziej nieprzewidzianych
wyborów, które mogą dziwić także samego obdarowywanego. Na przykład Bóg sprawia, że
uświadamiamy sobie bardzo wyraźnie, że On patrzy na nas w jakiś wyróżniony sposób. Ale
może to pociągać za sobą dosyć niebezpieczne skutki. Kiedy bowiem jest się uznawanym za
osobę wyjątkową, zyskuje się takie same szanse bycia obiektem wzgardy, co przedmiotem
uwielbienia. Niemniej jednak chodzi tu o takie wybranie, które zamiast wykluczać innych,
ogarnia ich ramieniem. Nie jest to wybór na zasadzie uznania czy konkurencji, ale
serdeczności.
Żeby tak było, w całą tę sytuację musi włączyć się serce. Przecież każdy z nas – jak to
pięknie sformułował Henri J. M. Nouwen – od zawsze istniał w sercu Boga. Na długo przed
tym, gdy podziwiali nas rodzice, koledzy czy ktokolwiek inny, byliśmy już „wybrani”. Oczy
miłości już wcześniej uznały nas za kogoś cennego, pięknego, mającego wieczną wartość.
Kiedy nominuje miłość, robi to z doskonałą wrażliwością na unikalne piękno osoby wybranej
i czyni to tak, aby nikt inny nie poczuł się odtrącony. Oto droga kapłańskiego działania.
Kapłan powinien – zwłaszcza własnym przykładem – uczyć wszystkich, których spotyka w
ramach swej służby, pewnych chrześcijańskich dyspozycji. Zebrałbym je w następujących
powinnościach:
– należy przede wszystkim kochać i być posłusznym Kościołowi;
– nie poszukiwać miłości ludzkiej, nawet miłości najbliższych sobie, tylko dla siebie,
ale ku chwale Boga, pamiętając, że pokora i gorliwość wzrastają razem;
– ukrywać swe cierpienia i łaski przed ludźmi;
– nie nasłuchiwać pochwał; mówić o sobie tylko z ważnych nadprzyrodzonych
pobudek: dla dobra bliźnich lub przez posłuszeństwo;
– jak najmniej o sobie myśleć i odrzucać wyobrażenia dotyczące samych siebie lub
sytuacji odnoszących się do nas;
– zdać się na Boże miłosierdzie i nie poddawać się zgorzknieniu;
– starać się, aby Eucharystia stała się nieodłączną częścią życia, skarbem codziennych
dni;
– pielęgnować nabożeństwo do Matki Najświętszej, bo to Ona – Matka Boga
współuczestniczy w naszym Odkupieniu.
Te wskazania, choć wydają się dość oczywiste, wymagają uwagi i niekiedy
ascetycznego wysiłku. Zmuszają też do postawienia pytania: jak do każdego z nas z osobna
dotarło Boże wezwanie? Nie mogę odpowiedzieć w żadnym innym imieniu, tylko w swoim
własnym.
Owo dorastanie lub jak kto woli odczytywanie Bożego wezwania odkrywa się bardzo różnie. Jedni – podobnie jak ja – dochodzą do tego długo i czasem dopiero niejako z perspektywy, spoglądając wstecz widać jak ta droga Bożego zapraszania składana z małych kawałków rożnych wydarzeń, przeżyć, ludzkich świadectw układa się w harmonijną całość.
Myślę, że po raz pierwszy bardziej świadomie ta prawda dotarła do mnie przy okazji przejścia do szkoły średniej. Już wtedy musiałem coś przeczuwać, bo chodząc na pielgrzymki, dostałem od mojej chrzestnej obrazek z modlitwą o powołania. I jak daleko sięgam pamięcią odmawiałem te modlitwę, ze szczera intencja dodając na końcu: „Tylko nie mnie Panie Boże!”
Pewności nabrałem pod koniec szkoły średniej. Zwłaszcza, że z okna mojej szkoły – widać było po przeciwnej stronie Wisły wieże kościoła seminaryjnego na warszawskich Bielanach. Ale i tak poszedłem tam swoja drogą. Na około…
Bowiem decyzji o wstąpieniu do Seminarium nie podjąłem natychmiast. Wiedziałem, że niekiedy warto czekać, aby mogła umocnić się, albo na co pewnie tez po cichu liczyłem – mając własne plany na Zycie, wtedy wydawało mi się , że wspaniałe – może się rozejdzie!!!
Pod drodze był Kraków, studia, ale i tam Pan Bóg dbał o to abym zazbytnio się nie zagubił. To właśnie tam spotkałem benedyktynów a wraz z nimi pogłębiła się nie od razu zresztą uświadamiana – zażyłość między Chrystusem a mną. Z niej czerpałem siły do ewangelicznej wierności, aby próbować być „rybakiem ludzi”. Nie było i nie jest to łatwe.
Bo kiedy osiąga się duszpasterskie powodzenie, jest to zawsze niezasłużony owoc. Częściej,
niestety, bywa tak, że Kościół musi cierpieć z powodu kapłańskich grzechów. Zbyt wielu jest
takich, którzy zamiast ewangelicznego światła, przekazują ciemność i religijną gnuśność.
Siebie wystawiają na pierwszy plan. Trzeba się wówczas za nich żarliwie wstawiać do Boga.
Wierni nie wymagają, abyśmy my – księża byli światowi, cokolwiek by to miało
znaczyć, ale chcą kapłańskiej świętości, autentycznego znaku umiłowania Boga. Nazywają
nas często „duchownymi”, czyli po grecku pneumaticoi, zatem tymi, którzy mają
doświadczenie w Duchu Świętym i potrafią rozpoznać i rozbudzić w ludziach ukryte pokłady
dobra i ufności w Bożą logikę życia. Dlatego nie zadowalajmy się tym, co w praktyce
Kościoła jest konwencjonalne, usztywnione rutyną. Musimy pozwolić, by nas przeniknęło
tchnienie Boże, abyśmy mogli poznawać potrzeby stającego przed nami, jedynego w swoim
rodzaju człowieka. Nie przy udziale narzędzi psychologii, choć niekiedy i one mogą się
okazać przydatne, ale dzięki otwarciu na łaskę żywego Boga. Ostatecznie to wszakże On jest największym Psychologiem Świata! On nieustannie podtrzymuje świat w istnieniu, daje Siebie w sakramentach świętych, w Eucharystii. Znajduje się we wszelkim niesamolubnym geście miłości. Obdarzając powołaniem, Bóg oznajmia
równocześnie, że życie w wierze nie polega na poszukiwaniu słów mających przybliżyć Bożą
tajemnicę, ale przede wszystkim na konkretnym działaniu, zaczynającym się od miłości i opartej na niej głębokiej relacji z Bogiem, przez którą prześwieca błogosławieństwo. 
Wyrazem wiary jest modlitwa. Kto modli się naprawdę, żyje w pełni. O własnych
siłach możemy zaledwie unieść oczy ku niebu. W tym sensie wiary nie sposób wypracować
czy wymusić na sobie. Ona rodzi się z nieprzewidywalności życia, z wewnętrznego skurczu
dosięgającego człowieka w chwili, gdy uświadomi sobie osobistą kruchość i w swej miłości
dojrzy drobiny egoizmu. Apostołowie, ale też księża cieszący się urokiem kapłaństwa,
musieli jakoś intuicyjnie o tym wiedzieć, skoro natychmiast poszli za Jezusem. Ikoną w tej
sferze pozostaje dla mnie zwłaszcza święty Jan, ten z Wieczernika, z głowa opartą na piersi Jezusa, wsłuchujący się w bicie serca swego Mistrza, w bicie serca Boga. Czyż może być piękniejszy obraz Jego ucznia.
Dla mnie powołanie jest podążajmy jego śladem. Śladem miłości…
Powołanie trzeba wskrzeszać wciąż na nowo. Jest ono trudem dorastania do coraz
pełniejszej zażyłości z ludźmi i Bogiem, zgodą na to, kim się jest, choć owo „kim się jest” nie
oznacza przyzwolenia na grzechy i moralne potknięcia. Natomiast ważne pozostaje to, że
zostaliśmy objęci Bożym ciepłem. Zatem w aurze wolności musimy naśladować Jezusa, a w
przestrzeni tego naśladowania podpatrywać dobre czyny bliźnich.
Wśród nich dane mi jest na tej drodze szczęście spotykania starszych Kaplanów – niezwykłych świadków. Oni wyraźnie poświadczają, że w kapłaństwie rzeczą
normalną jest brak powodzenia, niewygoda, poczucie społecznego niedocenienia. Dlatego
usłyszawszy wezwanie Jezusa, nie możemy godzić się na żaden kompromisowy sposób
działania, zatrzymujący coś dla siebie, choćby tylko tę odrobinę – wydaje się – niegroźnych
ludzkich satysfakcji.
Czy to jednak nie heroizm? Czy żeby przyjąć dar kapłaństwa trzeba
dosłownie porzucić wszystko? Tak. Ale również po to, aby wszystko na nowo otrzymać w zupełnie innym wymiarze. Owo „wszystko” sugeruje, że należy dać się ponieść
żywiołowi wolności. Nie jest to wolność egoistyczna, wolność naszych pożądliwych uniesień
ani nawet estetycznych kontemplacji. To wolność pochodząca od Chrystusa, która nie
likwiduje walki człowieka ze sobą, z własnymi słabościami, ale prowadzi pod próg
Eucharystii. W Eucharystii bowiem spełnia się w zupełności cud kapłańskiego wybrania.
Jezus umiera i powraca do życia, aby ofiarować szczęście wieczności wszystkim, którzy tego
zapragną. Kapłani stoją na straży tego Boskiego depozytu, ale tez nie mogą zapomnieć o tym, że w to, co przeżywają w Eucharystii maja naśladować samego Jezusa – dawać się łamać po to by rozdawać swoje życie (swój czas, swoje siły, swoje talenty) innym…
Jeżeli o tym wiedzą i jeżeli znajdują w tym swoja radość i sens swojego zycia, nie skuszą ich najbardziej pociągające miraże tego świata.