Warszawska grupa medytacji chrześcijańskiej

Uspokój serce przed Bogiem

Słowa Ewangelii według Świętego Jana

Żydzi prześladowali Jezusa, ponieważ uzdrowił w szabat.

Lecz Jezus im odpowiedział: «Ojciec mój działa aż do tej chwili i Ja działam».

Dlatego więc Żydzi tym bardziej usiłowali Go zabić, bo nie tylko nie zachowywał szabatu, ale nadto Boga nazywał swoim Ojcem, czyniąc się równym Bogu.

W odpowiedzi na to Jezus im mówił: «Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Syn nie może niczego czynić sam z siebie, jeśli nie widzi Ojca czyniącego. Albowiem to samo, co On czyni, podobnie i Syn czyni. Ojciec bowiem miłuje Syna i ukazuje Mu to wszystko, co sam czyni, i jeszcze większe dzieła ukaże Mu, abyście się dziwili.

Albowiem jak Ojciec wskrzesza umarłych i ożywia, tak również i Syn ożywia tych, których chce. Ojciec bowiem nie sądzi nikogo, lecz cały sąd przekazał Synowi, aby wszyscy oddawali cześć Synowi, tak jak oddają cześć Ojcu. Kto nie oddaje czci Synowi, nie oddaje czci Ojcu, który Go posłał. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto słucha słowa mego i wierzy w Tego, który Mnie posłał, ma życie wieczne i nie idzie pod sąd, lecz ze śmierci przeszedł do życia. (J 5, 17-30)

Jednym z najczęściej pojawiających się w dzisiejszym fragmencie Ewangelii zwrotów jest „życie”. Ten, kto słucha słów Jezusa, „ma życie”, „ze śmierci przeszedł do życia”, „jest ożywiany”, „Ojciec wskrzesza umarłych i ożywia”, „Syn ożywia tych, których chce”.

To życie możemy rozumieć na wielu poziomach. Najczęściej, gdy czytamy te słowa, na myśl przychodzi nam życie wieczne. Myślimy: fajnie, że kiedyś może będę żył wiecznie, ale póki co, mam swoje życie, swoje sprawy… Muszę jakoś przeżyć tu na ziemi ten kolejny dzień, muszę zadbać o życie moich najbliższych… Myślenie o życiu duchowym schodzi często na plan dalszy a przecież tak nie musi być. Jedno i drugie nieustannie się ze sobą przenikają. Zrozumiał to doskonale św. Paweł, gdy pisał: „W Bogu żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” [Dz 17,28 ]

Mamy tendencję do tworzenia sztucznego podziału pomiędzy naszym życiem a życiem Bożym. Podział na sacrum i profanum. Wynikałoby z tego, że życie oferowane przez Boga stanowi jakąś konkurencję dla naszego życia i naszych spraw. „Panie Boże, wybacz, że nie mam czasu przyjść do Ciebie, ale mam naprawdę dużo do zrobienia”. Takie postępowanie papież Franciszek nazwa „herezją aktywizmu”: liczy się to, ile ja robię, bo na Boga to raczej nie ma co liczyć.

Jakie są owoce takiej filozofii życia? Przede wszystkim nasze przemęczenie, wyczerpanie, sfrustrowanie i „ofiary w ludziach”, których ranimy przez nasze przemęczenie. Chrześcijaństwo nie jest religią „czystego ducha” oderwaną od naszych realiów, ani zbiorem filozoficznych zasad „jak być dobrym człowiekiem” do rozważania po godzinach. Chrześcijaństwo to życie zanurzone w Bogu, z którego mamy sami czerpać i którym mamy się dzielić.

Bóg wie, że mamy ciało, które ma swoje ograniczenia; Bóg wie, że mamy serce, które ma ograniczone pokłady wytrzymałości i duchowych sił, bo przecież sam je stworzył. Jak pięknie ujmuje to św. Jan: „A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko” [1 J 3,20]. A Jezus dodaje: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”[ Mt 11,28]. Oznacza to, że dopiero spotykając się z Jezusem realnie napełniamy się życiem, mocą, motywacją do działania, regenerujemy swoje siły i to na każdym poziomie: cielesnym, duchowym i psychicznym.

Przeczytałem kiedyś w książce Bruno Ferrero piękne opowiadanie:

Pewien chłopiec chciał przesunąć o kilkadziesiąt centymetrów dosyć duży kamień. Mocował się z nim biedak ładnych parę godzin, próbował wszelkich sposobów, ale wszystko na nic: kamień ani drgnął.

Zrezygnowany i zły przyszedł się wyżalić przed ojcem.

– Mówisz, że wyczerpałeś naprawdę wszystkie sposoby? – powątpiewał ojciec.

 – Naturalnie – odparł malec.

– O, nie – stwierdził spokojnie ojciec – nie próbowałeś jeszcze jednej możliwości: – Nie prosiłeś mnie o pomoc!

Medytacja monologiczna to taka modlitwa, w której uczymy się polegać bardziej na Bogu niż na sobie, na mocy Jego słowa niż na naszej inteligencji; na działaniu Jego łaski niż na własnych wysiłkach. Dobrze, gdybyśmy uczyli się częściej przenosić to doświadczenie na nasze codzienne życie. Może wówczas nasze serca i nasze życie byłyby spokojniejsze. 

Usłyszeć sercem

Udając się do Jerozolimy, Jezus wziął osobno Dwunastu i w drodze rzekł do nich: «Oto idziemy do Jerozolimy: a tam Syn Człowieczy zostanie wydany arcykapłanom i uczonym w Piśmie. Oni skażą Go na śmierć i wydadzą Go poganom, aby został wyszydzony, ubiczowany i ukrzyżowany; a trzeciego dnia zmartwychwstanie».

Wtedy podeszła do Niego matka synów Zebedeusza ze swoimi synami i oddawszy Mu pokłon, o coś Go prosiła. On ją zapytał: «Czego pragniesz?» Rzekła Mu: «Powiedz, żeby ci dwaj moi synowie zasiedli w Twoim królestwie jeden po prawej, a drugi po lewej Twej stronie».

Odpowiadając zaś, Jezus rzekł: «Nie wiecie, o co prosicie. Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić?»

Odpowiedzieli Mu: «Możemy». On rzekł do nich: «Kielich mój wprawdzie pić będziecie. Nie do Mnie jednak należy dać miejsce po mojej stronie prawej i lewej, ale dostanie się ono tym, dla których mój Ojciec je przygotował».

Gdy usłyszało to dziesięciu pozostałych, oburzyli się na tych dwóch braci. Lecz Jezus przywołał ich do siebie i rzekł: «Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszy między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, tak jak Syn Człowieczy, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie jako okup za wielu». [Mt 20,17-28]

Jedno z chasydzkich opowiadań przywołuje historię pewnego ojca, który miał nie lada kłopoty wychowawcze ze swym synem. Młodzieńcowi ani się śniło, iść za radami i wskazaniami rodziciela. Szkoła i nauka były dla niego największą katorgą: Najchętniej oddawał się zabawom i leniuchowaniu.

Zatroskany ojciec udał się więc z tym “trudnym” chłopcem do słynnego rabina, aby ten coś tu pomógł i zaradził. Rabbi wysłuchawszy o co chodzi, kazał ojcu wyjść na miasto i załatwić, co ma do załatwienia; a dziecko w tym czasie ma zostać u niego.

Mędrzec zostawszy sam na sam z młodzieńcem, podszedł do niego i przycisnął mocno jego głowę do swej piersi, do serca i tak dłuższy czas trwali bez słów.

Po wielu latach z tego krnąbrnego synalka wyrósł wielki rabbi. Przy każdej sposobności opowiadał, że owe godziny spędzone wówczas u rabina były istotnymi godzinami jego wychowania.

Każdy z nas ma tendencje, aby poukładać sobie życie według własnego scenariusza. Aby to osiągnąć szukamy często pomocy na zewnątrz. Podobnie jak synowie Zebedeusza i ich zatroskana matka próbujemy coś ugrać dla siebie. To czasem pociąga za sobą konsekwentnie wchodzenia w różnego rodzaju relacje i układy, które mogą zagrozić naszej wolności serca.

Inną tendencją jest naturalne jak się wydaje pragnienie, że chcemy coś znaczyć, być zauważonymi i docenionymi przez innych. Kiedy robimy dobre rzeczy i jeszcze ktoś nas za to pochwali, to dodaje nam to skrzydeł, dostajemy nowej energii i chcemy robić jeszcze więcej.

Jak zatem to pragnienie ludzkiego serca, aby coś znaczyć, pogodzić ze słowami Jezusa, który oczekuje od nas bycia sługami, niewolnikami i tymi, którzy mają oddać własne życie za innych? Po ludzku tego nie da się pogodzić i zrozumieć. 

Jezus jest radykalny, gdy chodzi o chrześcijańską postawę służby i służenia. Ale jeśli uda się nam pokonać samych siebie i nauczymy się służyć innym, nagrodą tu na ziemi będzie pokój serca i poczucie własnej wartości i wolności, bez względu na warunki, w jakich się znajdziemy. I co najważniejsze, spełni się nad nami obietnica życia wiecznego w królestwie Bożym.

Jezus mówi, że dopiero zasmakowanie bycia sługą daje nam “prawo” do zasiadania po Jego prawicy i lewicy. To dzisiejsze wezwanie ma w sobie bardzo głęboką pedagogię, gdyż tylko przyjmując postawę dziecka, kogoś kto sam czuje się zależny od Boga i wie, że potrzebuje Jego pomocy ma szansę zrozumieć tych, którzy potrzebują naszej uwagi, pomocy, czasu i miłości… Taką postawę wyrabia w nas praktyka medytacji monologicznej. Duch służby, zwykłe ludzkie odruchy serca, miłosierdzie, mają nas przybliżyć do serca Jezusa zawsze otwartego na potrzeby innych. Duch Chrystusa, to duch służby, tak długo, jak tego nie zrozumiemy będziemy walczyć o władzę i jej namiastki, bo to potężny narkotyk, ale słaba droga do wolności i pokoju serca, o które Jezus chce zadbać.

Nikt nie ma wątpliwości, że życie duchem służby to szczyt, na który nie wspina się łatwo, dlatego trzeba iść za dobrym przewodnikiem, jakim jest Jezus. Dobrze wiemy, że nikt nie idzie w Himalaje bez wcześniejszego, długofalowego przygotowania. Z  kolei egoizm prowadzi na szczyt z którego można łatwo spaść.  Dlatego prawdziwe życie duchem służby wymaga nieustannego oczyszczania naszych motywacji; wypalania naszego egoizmu w ogniu Bożej miłości a to można zrobić tylko w bliskości Jezusa, będąc – jak ów syn z opowiadania – przytulonym do Jego piersi i jak św. Jan Apostoł, który uczył się Jezusa bardziej przez wsłuchiwanie się w rytm bicia Jego serca niż przez samo słowo, które usłyszał.

Podobnie jest z modlitwą serca. Ona uczy nas kroczenia za Jezusem przez rosnące w nas pragnienie bliskości – trwania przy Nim. Owo stanięcie w Bożej obecności – jak pokazuje codzienna praktyka medytacji – im jest częstsze i dłużej trwa tym mocniej staje się zaczynem przemiany naszych serc.

Oczekiwania-rozczarowania

Gdy tłumy się gromadziły, Jezus zaczął mówić: To plemię jest plemieniem przewrotnym. Żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku Jonasza. Jak bowiem Jonasz był znakiem dla mieszkańców Niniwy, tak będzie Syn Człowieczy dla tego plemienia. Królowa z Południa powstanie na sądzie przeciw ludziom tego plemienia i potępi ich; ponieważ ona przybyła z krańców ziemi słuchać mądrości Salomona, a oto tu jest coś więcej niż Salomon. Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni dzięki nawoływaniu Jonasza się nawrócili, a oto tu jest coś więcej niż Jonasz. (Łk 11, 29-32)

Ktoś kiedyś napisał, że oczekiwania to rozczarowania.

Tłum idący za Jezusem ma także swoje oczekiwania, żąda znaku. Co mogę powiedzieć o moich duchowych pragnieniach?

Jezus surowo demaskuje rzeczywiste intencje tłumu. Są przywiązani do własnych oczekiwań, a nie do samego Jezusa.

Idąc za Jezusem warto wracać do pytania o nasze wewnętrzne intencje i motywacje tego podążania. Ojcowie Pustyni mówili o konieczności oczyszczania naszych intencji i motywacji, w czym pobyt na pustyni miał im pomagać.

„Każdy musi przejść przez pustynię i przebywać na niej, aby otrzymać łaskę Bożą. Tam człowiek ogołaca maleńkie mieszkanie swej duszy, by zrobić miejsce Bogu. To nieodzowne. To czas łaski, okres, przez który musi przejść każdy. Potrzeba ciszy, skupienia oraz zapomnienia o sobie i o wszystkim, co stworzone, by Bóg mógł założyć w człowieku swe królestwo.” (św. Karol de Foucauld)

Nie dalej jak w niedzielę Ewangelia przypominał nam, że Jezus także swoja drogę zaczął od pobytu na pustyni. Walka z pokusami, jakie podsuwa Mu szatan jest także swoistym oczyszczaniem motywacji podjętej przez Niego misji i potwierdzeniem, że dla Niego główną motywacją jest pełnienie woli Ojca.

Jezus nie chce, abyśmy poza Nim nie szukali dla siebie innych „znaków życia i zbawienia”. Czy medytacja, która jest szkołą ogołacania naszych pragnień i oczekiwań na rzecz bezinteresownego trwania przy Jezusie sprawia, że tych oczekiwań rzeczywiście mamy mniej a nasza więź z Jezusem jest rzeczywiście e e bezinteresowna? To wielkie wyzwanie dla naszego ego, które jest bardzo roszczeniowe.

Oczekiwania (również te duchowe) mogą stać się przeszkodą w spotkaniu z samym Jezusem, w naszej relacji do Niego.

Jezus nieustannie daje nam znaki. Takim znakiem jest Jego Słowo, takim znakiem jest Eucharystia, takim znakiem może być drugi człowiek, wydarzenia życia przez które nas przeprowadza, czy piękno świata…

Oczywiście jak pisze ojciec Richard Rohr w książce Tak, ale…medytacje codzienne: „Dostrzegani znaków, jakie daje nam Bóg wymaga w nas stałej czujności i uważności. Czujność i uważność, to dwie cechy w życiu duchowym, które uczą nas wyzbywania się naiwności, która usypia i rozleniwia. Czujność i uważność prowokują do myślenia i odkrywania na nowo tego, co się dzieje w naszym życiu i na całym świecie, jako miejsc obecności i działania Boga. Chrystus zatem do nas wszystkich mówi: Czuwajcie! Postawa czujności i uważności sprawia, że w zmiennych losach świata, potrafimy się cieszyć, ale też dziękować za każdy dzień, minutę i sekundę naszego życia. Nie wiemy bowiem, czy ta minuta nie jest dla nas tą ostatnią na tej ziemi. «Czuwajcie i módlcie się, bo nie znacie dnia, ani godziny »” – to wezwanie powróci do nas jeszcze w tym Wielkim Poście. Warto go nie lekceważyć!

Droga pobożności serca

Drodzy Medytujący, nie wiem, czy drogą mailową dotarło wprowadzenie do dzisiejszej medytacji, bo e-mail wraca do mnie z adnotacją, że nie można znaleźć adresu medytacje-jeruzalem…, ale tutaj także zawsze można je znaleźć. Pozdrawiam. M.

Jezus powiedział do swoich uczniów: „Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej bowiem nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni to lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że poszczą. Zaprawdę, powiadam wam, już odebrali swoją nagrodę. Ty zaś, gdy pościsz, namaść sobie głowę i obmyj twarz, aby nie ludziom pokazać, że pościsz, ale Ojcu twemu, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie”. (Mt 6, 1-6. 16-18)

Post pojawia się w Biblii wielokrotnie. Jest znany i ceniony jako praktyka duchowa także we wszystkich religiach.

Jezus zapewnia też swoich uczniów, że modlitwa, połączona z postem, mają wyjątkową siłę współdziałania. Kiedy uczniowie nie zdołali pomóc opętanemu, Pan Jezus powiedział im, że pewnego rodzaju demonów nie można się pozbyć jak tylko przez modlitwę i post [por. Mt. 17:21]

Skąd bierze się ta duchowa siła postu? Być może z tego, że kiedy pościmy, nasze zmysły się wyostrzają i stajemy się bardziej otwarci. Nasze ciało się oczyszcza i przez to łatwiej nam przyjąć to, co Pan Bóg pragnie nam przekazać. A medytacja wydaje sie być najlepszym sposobem nastawienie naszego serca na odbiór tego, co Bóg do nas mówi.

Post to nie tylko nie jedzenie lub nie picie. Postem może stać się każde wyrzeczenie się naszych doczesnych zwyczajów, kiedy ten czas wykorzystamy by poświęcić się bardziej praktykom duchowym: modlitwie, pomocy innym, dobrej lekturze…

Post jest samoograniczeniem własnych przyjemności, by ten czas wykorzystać także na introspekcję (głębsze poznanie siebie), gdyż jak nauczali już Ojcowie Pustyni nie sposób spotkać Boga nie spotkawszy się najpierw ze sobą samym. A do tego potrzeba przestrzeni, czasu i ciszy. Aby o nią zawalczyć być może potrzeba będzie zrezygnować ze zbyt częstego używaniu Internetu, albo nagminnego zaglądania do telefonu komórkowego, czy krótszego czasu poświęconego na oglądanie telewizji… Słowem z tego, co z tego czasu dla siebie i dla Boga, ale też dla innych najczęściej mnie okrada.

Ważna jest jednak również motywacja naszego działania.

Kiedy weźmiemy na serio zalecenia Jezusa, aby nie działać na pokaz, to bardzo szybko zauważymy, że patrząc z ludzkiej perspektywy, wcale nie jest to takie łatwe. Nasza ludzka natura, co rusz domaga się „dowartościowania”. Do ilu pięknych czynów jesteśmy zdolni tylko dlatego, że usłyszeliśmy pochwałę, albo dzięki nim zyskaliśmy ludzkie uznanie? 

Syn Boży zaprasza nas, abyśmy stanęli w prawdzie wobec samych siebie. Chodzi o oczyszczenie motywacji naszego działania. Jeśli czynimy dobro, to czyńmy je z miłości. Ale nie tej egoistycznej, która ciągle krzyczy w nas, domagając się pochwał.  Zasada naszego działania powinna być prosta: czynię dobro, bo kocham. A jeśli kocham, to  bezwarunkowo i nie zniechęcam się, również wówczas, gdy nikt mnie nie pochwali, czy nie doceni. 

Owszem szukanie akceptacji i uznania innych jest ludzką cechą. Uznanie ze strony innych może mobilizować nas do dalszego czynienia dobra. Chcemy się podobać ludziom, ale jeszcze ważniejsze jest, abyśmy jako chrześcijanie podobali się Bogu. Życie nie jest teatrem, w którym nagrodą są oklaski publiczności.  Wśród ludzi możemy uchodzić za pobożnych i miłosiernych. Nasze usta mogą być wypełnione modlitwą, a ręce dobrymi uczynkami. Pan Bóg patrzy jednak na serce.

Jeśli praktyki pobożne: modlitwa, post, jałmużna, mają mieć sens, to muszą przemieniać nasze serce, tak aby stawało się bardziej wrażliwe i współczujące, łagodne i delikatne – słowem coraz bardziej podobne do serca Tego, który jest naszym wzorem – Jezusa.

Pan Bóg podarowując nam kolejny Wielki Post zaprasza nas przede wszystkim na drogę pobożności serca. A skoro medytacja monologiczna nazywana jest często modlitwą serca, to serce podpowiada nam, że to dla niego najlepsza duchowa terapia. Jeśli pozwolimy Bogu dzięki wielkopostnym praktykom przemienić nasze serca, zmieni się w konsekwencji całe nasze życie. 

W obronie serca

Z Ewangelii według św. Marka

Jezus przywołał znowu tłum do siebie i rzekł do niego: „Słuchajcie Mnie, wszyscy, i zrozumcie! Nic nie wchodzi z zewnątrz w człowieka, co mogłoby uczynić go nieczystym; lecz to, co wychodzi z człowieka, to czyni człowieka nieczystym. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!” Gdy się oddalił od tłumu i wszedł do domu, uczniowie pytali Go o tę przypowieść. Odpowiedział im: „I wy tak niepojętni jesteście? Nie rozumiecie, że nic z tego, co z zewnątrz wchodzi w człowieka, nie może uczynić go nieczystym; bo nie wchodzi do jego serca, lecz do żołądka, i zostaje wydalone na zewnątrz.” Tak uznał wszystkie potrawy za czyste. I mówił dalej: „Co wychodzi z człowieka, to czyni go nieczystym. Z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Całe to zło z wnętrza pochodzi i czyni człowieka nieczystym. (Mk 7,14-23)

Jezus używa dzisiaj dwóch terminów na określenie czystości względnie nieczystości, ale niestety głębia znaczeń tych terminów ginie w polskim tłumaczeniu.

Pierwszy termin: katharos – oznacza kogoś czystego w znaczeniu pozbawionego wszelkich obcych domieszek. Jest tu tylko i wyłącznie dobro. I dlatego Jezus – jako Bóg-Stwórca – od początku widzi, że wszystko co uczynił jest DOBRE, a nawet BARDZO DOBRE. Wszystko, co jest dziełem Miłości Boga i wszystko, co jest darem tej Miłości dla człowieka może być tylko dobre. Bóg, który jest miłością  daje tylko DOBRE dary! Nie da np. dziecku kamienia, gdy prosi o chleb. To my na skutek działania w nas grzechu nauczyliśmy się, że z tych dobrych darów można czynić zły użytek.

Idąc tym tropem należy stwierdzić, że dary Boga nie są w stanie same z siebie – jako dobre – zanieczyścić człowieka, sprofanować go. Jezus mówiąc w dzisiejszej Ewangelii o tym, co może zanieczyścić człowieka używa innego terminu: koinos.  To jest nieczystość, która nie jest związana z domieszką czegoś – ale z utratą. Utratą godności, świętości, wartości w wyniku na przykład sprofanowania. I tylko człowiek – zgodnie z dzisiejszą wypowiedzią Jezusa – może sprofanować sam siebie. Nikt i nic nie jest w stanie mnie sprofanować, jeśli to ja sam siebie w moim sercu nie sprofanuję. I to jest właśnie nieczystość bardzo poważna i tragiczna… bo zanieczyszczająca serce.

Jezus przestrzega dziś, że przyzwyczailiśmy się pilnować tego, co na zewnątrz: ubrania, czystości w sensie higieny, makijażu, porządku na biurku, w szafach, w domu… Pilnować diety i mycia samochodu itd. itd. itd. A tak łatwo zaniedbujemy higienę wewnętrzną. To, co noszę w sercu, w myślach, we wspomnieniach…

Jezus w dzisiejszej Ewangelii upomina się o serce i o jego czystość! Upomina się o serce złączone z Sercem Boga. Właśnie tak jest skonstruowany człowiek: centrum człowieka jest serce, zdolne do relacji ze światem duchowym, z Bogiem. A potem jest psychika i ciało. I idealną sytuacją jest taka, kiedy moje serce jest w relacji z Bogiem, pogrążone w dialogu z Bogiem, do którego zostałem stworzony. Takiego dialogu uczy praktyka medytacji. W tym dialogu nieustannie dowiaduję się, że jestem kochany i w ten sposób uczę się Miłości. I stąd dopiero czerpana Miłość może przesiąkać przez moją psychikę i ciało – przejawiać się w moich działaniach zewnętrznych, relacjach, wyborach.

Jestem święty – czyli inny niż cały świat. Jestem święty, bo chcę być jak Bóg – żyć miłością. Chcę czynić dobry użytek ze wszystkiego, co biorę w swoje ręce – czyli czynić Miłość. Właśnie po to zostałem stworzony i po to dostałem wszystkie dary: by wyznawać Prawdę o Bogu, Prawdę o Miłości, czynić Miłość. Wszystko jest urządzone i stworzone idealnie do tego, by mi pomagać czynić Miłość Prawdziwą. Ale to wszystko funkcjonuje pod warunkiem, że moje serce jest zanurzone w Wielkim Dialogu Osób Trójcy, do którego to dialogu zostałem zaproszony.

Bieda, desakralizacja zaczyna się wtedy, gdy wyjdę sercem z tego dialogu. Gdy zdecyduję się bez Boga mierzyć się z ciemnością, z żalem, z bólem, z wątpliwościami, z lękiem, z grzechem, które są we mnie itd. Gdy zaczynam sam wchodzić w takie rzeczywistości – wówczas zawsze przegrywam. Moje Życie jest w Bogu a Bóg obecny  w Jezusie jest i we mnie. Jest we mnie przez dar Słowa, przez dar Komunii Świętej, bym miał możliwość nieustannego spożywania Owoców Życia. Nieustannego wracania do dialogu Miłości. Wracania sercem.

Tylko wówczas, gdy jestem wewnętrznie wpatrzony w Światłość, która przychodzi do mnie w Jego Słowie, w Eucharystii sam będę światłem dla innych. Będę dawał Życie, Miłość. A wszystko zaczyna się – od serca. Od tego, czy wpuszczam tam Światło czy nie.  A stąd przenika do myśli, pragnień, wspomnień…

Wielką pokusa jest przeświadczenie, że powinienem sobie z wszystkimi kłopotami poradzić sam, bo przecież nie mogę taki się pokazać Bogu… Przecież On musi wejść do serca pełnego światła… Tylko skąd wziąć światło, nie wpuszczając uprzednio Boga, który przychodzi w Jezusie Chrystusie jako Światłość? Ja nie jestem w stanie stworzyć światła – On jest Światłością. I decyduje się przychodzić i wchodzić w moją ciemność, rozświetlać ją swoją miłością i łaską – bo ja sam sobie z nią nie poradzę…

Ale to ja decyduję, czy pozwolę Światłości przeniknąć całe moje serce, czy też za wszelką cenę będę bronił mojej ciemności: moich żali, bólów, nie-przebaczeń, lęków, udręk…  Dlatego ciemność podsunie usłużnie miliony racji za tym, żeby tego wszystkiego nie puścić, nie oddać, nie pozwolić się ogarnąć Światłości, którą chce mi podarować Jezus.

Niech codzienna praktyka medytacji otwiera w nas drogę do serca dla światła Jego miłości i łaski.