Warszawska grupa medytacji chrześcijańskiej

Ci co odchodzą…

„Ateista jest bezbronny wobec wierzącego, natomiast wierzący nie jest bezbronny wobec ateisty. Ateista musi udowadniać, co jest zajęciem samo w sobie trudnym, ulegającym niepewności, natomiast wierzący ma tylko piękne, czyste, swoje: ja wierzę, i nic do dodania.” Sławomir Mrożek, Dzienniki t. 1

Dzisiaj w deszczowym Krakowie odbywa się pogrzeb znanego polskiego (choć pewnie ze względu na jego sławę i tułaczkę należałoby powiedzieć światowego) pisarza. Pomyślałem, że to dobry powód by skreślić z okazji tego wydarzenia kilka słów. Skoro nie mogę uczynić tego w książce pamiątkowej wystawionej na krakowskim Barbakanie, to czynie to tutaj.

mrozek

Myślę, że to jeden z tych autorów, który zawsze był mi bliski, bo w jakimś sensie towarzyszył mi swoją twórczością przez całe moje życie, choć w czasach gdy jeszcze chodziłem do szkoły nie był postacią zbyt reklamowaną przez poprzedni system, którego był bacznym obserwatorem i krytykiem, choć z pewnego dystansu (choć nie dokonało się to bez pewnej długiej wewnętrznej metamorfozy prowadzącej od wiary w komunizm, poprzez sceptycyzm aż po jego całkowitą negację. To, co uderza w jego twórczości to bez wątpienia pewien wewnętrzny akt odwagi, który cechował jego pisarstwo, które można by z pewnością określić jako pisarstwo wolnego twórcy. Zresztą to, co zawsze mnie w nim uderzało to także pewien niezwykły dystans do samego siebie: „stać mnie i na to – pisał w „tangu z samym sobą” – podpisywać własnym nazwiskiem rzeczy zarówno najpoważniejsze, co najbłahsze.”

Inną fascynująca cechą jego twórczości było tak bardzo widoczne ścieranie się „starego” i „nowego”, a zarazem ich tragikomiczne splątanie, które odnajdujemy w wielu jego dziełach. Dla mnie był wybitnym i wrażliwym obserwatorem życia, jego blasków i cieni. Ta obserwacja była zwrócona zarówno na zewnątrz jak i w stronę własnego wnętrza. Choć unikał wywiadów a podczas niektórych występów z jego udziałem większość czasu była spowita jego milczeniem, był bez wątpienia wspaniałym gawędziarzem. Jego życie w dużej mierze potwierdzało to, co innym dążącym celowo a czasem po trupach do sławy dzisiaj wydałoby się niedorzeczne a co Mrożek mocno podkreślał mówiąc: „zawsze wolałem być nieważny, dlatego tak bardzo cieszyłem się tymi wszystkimi miejscami, gdzie mogłem cieszyć się wspaniałą anonimowością.”

A żeby nie zabrakło w tym miejscu pewnego aspektu duchowego, choć może ukazanego w tak charakterystyczny dla Mrożka pełen satyry sposób jako epitafium dla tego wybitnego pisarza pozwolę sobie przywołaj jedno z jego krótkich opowiadań. Jeśli jest znane, to mam nadzieję, że wielu z Was podobnie jak ja chętnie do niego wróci, jeśli nie to życzę radosnej i owocnej lektury. Bo choć to małe opowiadanie daje wiele do myślenia.

 

KOEGZYSTENCJA CZYLI O CZAPECZCE I WUJKU

Żył sobie gorliwy proboszcz, który cały swój czas poświęcał parafii: pracował od świtu do nocy. I oto pewnego razu wróciwszy do domu, zastał przy stole diabła w czerwonej, dżokejskiej czapeczce.

Zmęczony staruszek zapytał tylko krótko i niegościnnie:

– Czego?!

– Właściwie to niczego, po prostu jestem.

– Ale nie obawiaj się. Posiedzę sobie, to wszystko.

Ksiądz zdając sobie sprawę z natury diabelskiej, obiecał sobie, że rozprawi się z szatanem zaraz potem: gdy tylko zdejmie buty… gdy zaparzy herbatę… gdy odmówi brewiarz… gdy poczyta książkę… gdy się zdrzemnie…. gdy nieco odpocznie…

I tak spokojny, grzeczny diabeł uśpił czujność duszpasterza, który w końcu – jako praktyk – wykonkludował:

Niech sobie siedzi, mnie on nie przeszkadza, tu go mam na oku i dopóki tu jest, nie może szkodzić innym.

I tak pleban spędził pierwszą noc razem z diabłem.

Dziwił się tylko potem rano, że mimo obecności diabła, spał jak zazwyczaj głęboko i bez złych snów.

Kiedy opuszczał plebanię, aby udać się do swych codziennych obowiązków parafialnych, diabeł odprowadził go do drzwi spojrzeniem.

Tym samym spojrzeniem przywitał go na wieczór.

Był jak wierny, dobrze wychowany pies, a nie kosztował nic.

Ksiądz przypomniał sobie wczorajsze postanowienie przepędzenia nieproszonego gościa, ale znowu wzięły górę praktyczne argumenty:

On mi nic nie robi, ja mu nic nie robię; u mnie jest nieszkodliwy, a jak spróbuje coś robić, to mam egzorcyzmy.

Ale diabeł nie próbował nic robić.

I ksiądz nie pytał o nic.

Po prostu nie odzywali się do siebie.

Ksiądz wracał zmęczony i szedł spać, a diabeł czuwał.

I tak się między nimi jakoś ułożyło.

Spokój zakłócił biskup, który przybył na wizytację.

Kościół znalazł w doskonałym stanie, duszpasterstwo wzorowe.

Na koniec chciał jeszcze zobaczyć plebanię.

Proboszcz przeraził się, ale odmówić nie mógł, przekonany, że teraz wybuchnie skandal i kompromitacja na całego, otworzył drzwi do swego mieszkania.

A tu – ku zaskoczeniu duchownego – pokój pusty, diabeł zniknął.

Biskup rozejrzał się i już miał pochwalić skromne mieszkanie, gdy dostrzegł czerwoną czapeczkę, którą diabeł zostawił na stole. Z niemym zapytaniem przeniósł wzrok na proboszcza, bo wydało mu się to dziwne, aby taka dostojna osoba używała takiego nakrycia głowy.

 -To… to mój siostrzeniec… odwiedza mnie czasami – skłamał proboszcz.

Biskup pokiwał głową ze zrozumieniem i wyraził zadowolenie z ogólnego stanu parafii.

Kiedy ksiądz został sam w mieszkaniu, diabeł wyszedł z szafy, w której się ukrył.

Zbliżył się do proboszcza i z ohydnym uśmiechem triumfu, wykrzywiając paszczę, zawołał radośnie:

– Wujaszku!